Wakacje z rodzicami

Rodzice dużą wagę przykładali do tego, byśmy wspólnie z bratem i z nimi wyjeżdżali gdzieś na minimum 3 - 4 tygodniowe wakacje latem. Nigdy nie były to zorganizowane wczasy, jeździliśmy prywatnie np. do leśniczówek a kilka razy towarzyszyliśmy (najczęściej Mamie) w wyjazdach na plenery z uczniami Państwowego Liceum Sztuk Plastycznych, gdzie oboje rodzice pracowali.


Schronisko w Zieleńcu
w latach sześćdziesiątych.

Jednakże pierwszy wyjazd jaki pamiętam (tylko w oderwanych obrazach) to zimowa wyprawa do Zieleńca na Boże Narodzenie. Prawie na pewno był to rok 1962, bo jechałem sam z Tatą a Mama z malutkim Jasiem dojechała później.

Po ciemku wspinaliśmy się z Dusznik Zdroju do schroniska w Zieleńcu: Tata niósł narty, wielki plecak i jeszcze mnie musiał ciągnąć pod górkę. Z opowiadań Taty wiem, że jak doszliśmy to w jadalni zjadłem talerz zupy pomidorowej i... spadłem z ławki, bo zasnąłem ze zmęczenia.

Kilka dni później zamknąłem się na klucz w pokoju w schronisku (na piętrze) i dopiero ktoś po drabinie wszedł przez okno i mnie uwolnił.

Doskonale pamiętam jeden moment: Wigilia w jadalni pełnej samych mężczyzn, którzy w pewnym momencie zaśpiewali potężnym chórem "Bóg się rodzi" - efekt był niesamowity.

A już po przyjeździe Mamy wybrałem się z synem gospodarza na sanki i zjechaliśmy tak daleko, że jeszcze po zmroku szukano nas z pochodniami.


Najdawniejsze wakacje letnie jakie pamiętam, to wyjazd nad morze do Chłopów. Mógł to być rok 1964 lub 1965. Jedyne co pamiętam to fakt, że zaraz po przyjeździe zachorowaliśmy obaj z bratem na ospę wietrzną i spędziliśmy chyba ze dwa tygodnie w pokoju na łóżku, bawiąc się dużymi ilościami pudru-zasypki. Również Mama zamiast na plaży spędziła ten czas z nami w pokoju.

W Brzeźnicy (1966)
W Brzeźnicy (1966).

Kolejne wakacje jakie pamiętam już lepiej to wyjazd na miesiąc do leśniczówki w Brzeźnicy w roku 1966. Było to niedaleko Barda Śląskiego, w którym wcześniej byliśmy na plenerze z uczniami PLSP.

Do Brzeźnicy pojechaliśmy (ja i brat) z Mamą oraz jej przyjaciółką Anną Polakowską (dla nas "Ciocią Nusią") i jej synem Jackiem, młodszym ode mnie o jakieś dwa lata (już nie żyje, zginął tragicznie w wypadku).

Z Brzeźnicy zapamiętałem sporo. Nauczyłem się na przykład jazdy na nartach wodnych. Po deszczu wychodziło się w gumowych kaloszach na pastwisko, łapało którąś ze spokojniejszych krów za ogon i "wio" ! Jazda byłe niesamowita, szczególnie jak krowa postanowiła zbiegać z górki (kierować się nie nauczyłem).

Była tam taka czerwona krowa, "Cebula". Złośliwa i nerwowa, nawet gospodyni trochę się jej bała. Wsadziła kiedyś łeb z rogami do takiego wielkiego, kamionkowego gara na paszę i... zaklinowała się. Przez dłuższą chwilkę biegała na ślepo po podwórzu z garnkiem na głowie zanim rozbiła go z hukiem o ścianę stodoły.

Inne ciekawe i zaskakujące doświadczenie: do leśniczówki przyjechał któregoś dnia weterynarz założyć kolczyki na uszy dwóm małym cielakom. Dzieci gospodarzy, Alka i jego starszą siostrę, leśniczyna musiała zamknąć na klucz bo popłakały się i nie chciały pozwolić "kaleczyć" swoje ukochane cielaki. My z Jasiem i Jackiem przyglądaliśmy się tej operacji z zainteresowaniem i całkiem spokojnie.

Do dziś pamiętam pyszne "babeczki z kremem malinowym". W okolicach Brzeźnicy było bardzo dużo malin, zbierało się je przy drodze w parowie, praktycznie na stojąco. Potem Mama z Ciocią piekły takie kruche babeczki a my robiliśmy krem z ubitych białek z cukrem i malinami. Pycha!

Inne wspomnienie to eksperyment wychowawczy: Mama z Ciocią zgodziły się by jeden z dni ustalić jako " dzień, w którym wszystko wolno ". Wciąż pamiętam nasze kłopoty z wymyśleniem, jak tę okazję wykorzystać i ostateczny zawód, że nawet jak "wszystko wolno" to w praktyce dziewięcio- , siedmio- i pięciolatek niewiele mogą. Ale spać poszliśmy bardzo późno, solidnie zmęczeni!

W Smolnym Błocie z Tomkiem (1968)
W leśniczówce Smolne Błoto
z Tomkiem przy "strażnicy"(1968)

Latem 1968 roku spędziliśmy miesiąc wspaniałych wakacji w leśniczówce "Smolne Błoto", niedaleko wsi Sianowska Huta koło Kartuz na Kaszubach. Pojechaliśmy tam z Mamą, Tatą, jego siostrą, Ciocią Wandzią i jej synem Tomkiem, naszym kuzynem.

To kolejne wakacje spędzone wśród zwierząt gospodarskich. Całe dnie buszowaliśmy po oborze, stajni, stodole lub na podwórzu, wśród kur, kaczek i perliczek. Tam widziałem jak robi się ręcznie masło, odwirowuje śmietanę z mleka i jak w specjalnej obrotowej ramce spuszcza miód z plastrów wyjętych z ula. Do dziś pamiętam złoty kolor i aromat takiej butli płynnego miodu...

Rodzice wykupili noclegi z obiadami i czuliśmy się traktowani "po królewsku", bo prawie co drugi dzień było coś z kurczaka a w tamtych czasach w Poznaniu kurczaka jadaliśmy tylko od święta. Dla leśniczyny kurczaki biegające po podwórku były po prostu najtańszym źródłem mięsa.

Tego lata Tata próbował jazdy po lesie na motorze leśniczego, strzelał też z jego dubeltówki. Kartkę ze swego bloku rysunkowego powiesił na drzewie w lesie i z jakiś 100 metrów strzelił śrutem. Potem z dumą pokazywał nam kilka dziurek po kulkach śrutu w kartce. Tata uczył nas też wtedy po raz pierwszy łowić ryby na wędkę.

Z bali drewnianych zbudowaliśmy za zgodą leśniczego domek na skraju podwórza. Nazwaliśmy go "strażnicą" i któregoś dnia rodzice i ciocia zgodzili się byśmy w nim spędzili w trójkę z Jasiem i Tomkiem noc. Było zimno, twardo i niewygodnie. Tomek nad ranem przeniósł się do domu.


Ciąg dalszy nastąpi kiedyś ...